28 kwietnia 2013
Wstałyśmy w miarę wcześnie i zeszłyśmy na śniadanie. Miło
było w końcu zjeść coś normalnego po poprzednim dniu opychania się byle czym -
szwedzki stół prezentował się naprawdę imponująco i było w czym wybierać.
Zdecydowałyśmy przejść przez miasto i udać się na trasę wylotową (zwłaszcza, że
jadąc z Egipcjanką zauważyłyśmy, że rynek Leibnitz jest uroczy). Poprosiłyśmy
recepcjonistę, aby wytłumaczył nam drogę – ten jednak wydrukował nam mapkę z
Google, a po chwili doniósł nam też instrukcję drogi po polsku!
Z gotową tablicą „Maribor” pod pachą wyszłyśmy z budynku.
Szłyśmy, mile sobie gawędząc, kiedy nagle usłyszałyśmy, że ktoś nas woła.
Okazało się, że spacerujący z psem mężczyzna za 20 minut będzie jechał na
zakupy na granicę ze Słowenią. To był fart! Wprawdzie w drodze okazało się, że
nie będzie to główna granica, lecz jedna z mniejszych, jednak po dłuższym
czasie udało nam się stamtąd wyjechać dzięki pomocy pewnej pary w starym aucie.
Większość ludzi przyjeżdżało tam tylko na zakupy i po chwili wracała w stronę
Austrii, więc to prawdziwe szczęście, że akurat ta dwójka jechała wprost do
Mariboru.
Wysadzili nas tuż przy skręcie na Zagrzeb, jednak nie
było to zbyt dobre miejsce do łapania stopa. Samochody skupiały się bardziej na
skręcie i przejechaniu na zielonym świetle niż na nas i naszej tabliczce. Bardziej
uwagę na nas zwracali kierowcy jadący w drugą stronę, co nie było nam zupełnie
potrzebne. ;) Dlatego cofnęłyśmy się kawałek i stanęłyśmy przy zatoczce.
W czasie,
kiedy słyszmy udeptaną drużką niżej ulicy, Malwina zauważyła, że jeden
samochód, który jechał w drugą stronę wrócił się po nas. Nie widząc nas,
pojechał dalej. Okazało się jednak, że ponownie zawrócił i zatrzymał się obok
nas przy zatoczce. W aucie siedziało trzech chłopaków wieku 17-25 lat, którzy
wyglądali dość przerażająco. Sam fakt, że mieli czarne
zęby… Zapytani, gdzie jadą, odpowiedzieli, że do Chorwacji. Super, my też.
Zrezygnowałyśmy jednak z ich towarzystwa. Panowie z trudem odjechali dalej. Po
chwili podeszła do nas kobieta mająca jakieś 45 lat. Nie wiem jak z opieką
dentystyczną w Słowenii, ale i ona miała kiepskie uzębienie. Zapytała, czy długo
stoimy, po czym poinformowała nas, że też chce złapać stopa i stanęła trochę
dalej.
Naprawdę
trudno było nam złapać w tym miejscu jakąkolwiek okazję – możliwe, że w tym
miejscu przekroczyłyśmy te 50 minut, o których pisałam wcześniej. Kiedy w końcu
zatrzymało się jedno auto – odjechało, widząc, że biegnie w jego kierunku
wspomniana Słowenka. Potem zatrzymał się jeszcze jeden samochód, jednak starsza
para po prostu na spokojnie chciała przejrzeć mapę. W końcu zatrzymał się
pewien mężczyzna wyglądający na jakieś 50 lat. Zabrał nas, a po chwilowej
konfrontacji, także i Słowenkę. Wysiadła przy jakimś zjeździe, my zaś
trafiłyśmy na przejście graniczne z Chorwacją.
Po
przejściu odprawy granicznej (Chorwacja nie jest jeszcze w Unii Europejskiej,
więc trzeba pokazać swój paszport lub, w przypadku Polski, dowód tożsamości)
zrobiłyśmy sobie chwilę przerwy na przygotowanie tabliczek. Zaszalałyśmy i
stanęłyśmy nie tylko z kierunkiem „Zagrzeb”, ale i „Dubrovnik”. Najczęściej
jednak mijały nas samochody załadowane rodzicami z dziećmi i bagażami. Jakiś
czas później spotkaliśmy parę z ASR – pierwszy raz na naszej trasie. Para nie
zrozumiała, że skoro byliśmy pierwsi, to nam należy się pierwszeństwo w łapaniu,
dlatego stanęła kawałek od nas i wybiegała na drogę, wymachując flagą. Po
chwili upomniał ich policjant.
Minęło
trochę czasu, kiedy tuż przed nami zatrzymał się samochód. Jakie było moje
zdziwienie, kiedy po stronie pasażera zauważyłam niebieską koszulkę ASRu. To
był Bartek, mój kolega z licealnej klasy! ;) Na tylnym siedzeniu siedziała
Paula, jego towarzyszka. Namówili kierowcę, żeby zabrał i naszą dwójkę pod
Zagrzeb. Szybko upchałyśmy plecaki, usadowiłyśmy się na fotelu i ruszyliśmy w
dalszą trasę. W tym samym czasie wcześniej spotkana przez nas para również
zatrzymała samochód, także i im się udało.
Kiedy
znaleźliśmy się przy bramkach wjazdowych do Zagrzebia, początkowo staliśmy
tylko z tabliczką „Dubrovnik”, a Bartek dodatkowo z „Zadarem”, jednak żaden
samochód nie chciał się zatrzymać. Wpadłam więc na pomysł zrobienia tabliczki
na „Karlovac”. Nie wiem czy Malwina zdążyła przybrać odpowiednią pozę z tym
napisem, a już zatrzymał się samochód. Za kierownicą siedział Serb, który
zgodził się zabrać naszą czwórkę w dalszą drogę. Zaproponował nam dwie opcje:
może wysadzić nas przy Karlovac, gdzie możemy jechać dalej autostradą przez
środek kraju albo pod Rijeką, skąd możemy dotrzeć do Dubrovnika wybrzeżem.
Chyba oczywiste jest, którą drogę wybraliśmy. ;)
Nie była to
jednak aż tak piękna droga – Serb palił papierosa za papierosem i szaleńczo
jeździł, utrzymując wysoką prędkość oraz ostro wpadając w zakręty. Dodam, że
były to zawiłe drogi prowadzące w górę i w dół. Przez to, że siedziałam na
środku tylnej kanapy, nie raz poczułam żołądek w gardle. Przed rozstaniem
kierowca zaprosił nas do gospody na zimne napoje i kawę.
Nie wiem w
jakiej miejscowości dokładnie wysiedliśmy – na pewno jednak minęliśmy wyspę
Krk. Znaleźliśmy się przy jakimś większym zajeździe, zatoczce. Zrobiłam sobie
chwilę odpoczynku, podobnie jak Bartek. Malwina łapała stopa z tabliczką „Split”
na początku zjazdu, Paula zaś stała z kartką „please L” na jego końcu. Drogą
nieczęsto coś jechało, właściwie samochody pojawiały się na niej falami. W
końcu jednak udało nam się zatrzymać auto. Siedziały w nim dwie dziewczyny
jadące do Zadaru. Pierwsza podbiegła do nich Paula, która nie spytała o to, czy
możemy jechać wszyscy. Nie mieliśmy też ustalonej kolejności – wprawdzie oni
zabrali nas spod granicy, ale odwdzięczyliśmy się im, zabierając ich spod
Zagrzebia. W każdym bądź razie pojechali oni, a ja nie chce wnikać, pod wpływem
której tabliczki auto się zatrzymało.
Mimo że tam
zostałyśmy, wyszłyśmy na tym o niebo lepiej. Kiedy zostawili nas same,
dołączyłam do Malwiny z tabliczką „Zadar”. Po krótkim czasie zatrzymało się
obok nas starsze małżeństwo, pytając dokąd w końcu chcemy jechać. Okazało się,
że jadą do Splitu! Była to najbardziej urocza para, jaką miałyśmy okazję
spotkać. Okazali się Amerykanami, którzy obecnie mieszkają w Splicie i
podróżują francuskim autem. Wracali akurat do domu z wycieczki na Krk. Trochę z
nimi porozmawialiśmy, byli jak z amerykańskiego filmu. J Potem obie zasnęłyśmy
ze zmęczenia. Dostaliśmy od nich również wizytówkę – Patrick był wykładowcą
uniwersyteckim i opowiedział nam, że ma znajomości, dzięki którym mógłby nam
załatwić pracę w branży turystycznej, wystarczy, że wyślemy do niego swoje CV.
;) Swoją drogą, dużo kierowców, którzy pytali nas, co studiujemy, wybuchało
śmiechem po usłyszeniu odpowiedzi i pytało, czy są to nasze praktyki…
Amerykanie
wysadzili nas przy bramkach wjazdowych do Splitu. Prowadziła tędy droga do
Zagrzebia oraz Dubrovnika. Zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, po czym zajęłyśmy
się łapaniem stopa. Nikt nie chciał się zatrzymać. Większość samochodów jechało
go Zagrzebia. W końcu jednak jeden z samochodów stanął. Siedziało w nim dwóch
chłopaków w wieku 25-30 lat. Wsiadanie do samochodu z dwoma mężczyznami w nocy
(było wtedy chyba około 22:00 – w każdym bądź razie było już ciemno) wydaje się
bardzo głupie, jednak po chwili zastanowienia zdecydowałyśmy się na tą podróż.
Wyciągnęłyśmy
dezodorant i czujnie obserwowałyśmy drogę. Chłopaki wracali z meczu swojej
ulubionej drużyny piłkarskiej. Okazało się, że są z Kupari, więc mogą zawieźć
nas wprost na camping. Przeraziłyśmy się, kiedy zobaczyłyśmy, że nagle
skręcamy, a znaki wskazują, że droga do Dubrovnika prowadzi prosto… Okazało się
jednak, że jest to właściwa droga wybierana przez lokalnych mieszkańców.
Chłopaki tylko dwa-trzy razy zatrzymali się, żeby zapalić papierosa lub skoczyć
do sklepu. Bezpiecznie zawieźli nas pod samą bramę campingu. Proponowali nam
też postój na zrobienie zdjęć widoków (były bowiem nieziemskie – ciemne morze i
mnóstwo świateł wokół), jednak źle się czułam i byłyśmy zmęczone, dlatego
chciałyśmy jak najszybciej znaleźć się już na mecie.
Byłyśmy
strasznie szczęśliwe, mając świadomość, że udało nam się dotrzeć na miejsce w
zaplanowanym czasie. Zostawiłyśmy dokumenty w recepcji i udałyśmy się do
miejsca rejestracji ASR. Mamy 64 miejsce! Na ponad 500! Była to nasza pierwsza
podróż autostopem, podczas której przejechałyśmy 1450 km w 39h i 22 min
(wliczając w to nocleg)!
Dostałyśmy
dyplomy i gratulacje od znajdujących się tam osób. Jeden z chłopaków zareagował
nawet zbyt entuzjastycznie, prawie łamiąc mi dłoń, przybijając żółwika. ^^ Potem
zdecydowałyśmy się zadzwonić do Patrycji – naszej koleżanki z roku, która
wspólnie z Asią (również z naszego roku) też brały udział w zabawie. Dotarły na
miejsce przed nami, jako 34. Rozbiłyśmy namiot koło ich (trochę to trwało) i poszłyśmy
spać.
Ale czad z tym spotkaniem Bartka :) No i 64 miejsce jest super, naprawde świetnie Wam poszło!
OdpowiedzUsuń