piątek, 31 maja 2013

AutoStop Race: dzień 3 i 4 - Kupari i Dubrovnik



29 kwietnia 2013
            Ten dzień spędziłyśmy odpoczywając na plaży w Kupari – miejscowości leżącej kilka kilometrów od Dubrovnika, w której mieścił się nasz camping Auto Camp. Jest to umiejscowione na wzgórzu krótkie miasteczko z dwoma sklepami samoobsługowymi, stacją benzynową, dwiema restauracjami i kilkoma kafejkami. 


            Jednak chyba każdej z nas najbardziej w pamięci utkwił niewykorzystany potencjał tego miejsca w postaci opuszczonych rezydencji i hoteli. Niegdyś był to luksusowy kompleks wypoczynkowy, teraz to tylko pozostałości po jugosłowiańskiej wojnie domowej.







             
           Obiekty te znajdują się tuż przy samej plaży. Chyba dzięki temu w okolicy panuje względny spokój – właściwie byliśmy tam tylko my (uczestnicy ASRu) i miejscowi. Krystaliczna woda, górsko-morski krajobraz, ciepłe powietrze… I pomyśleć, że w tym momencie reszta naszego roku siedziała na wykładzie. ;)   




 Kupari ma dwie plaże. Jedna z nich była bardziej kamienista (na zdjęciu). Bardziej podobało nam się na tej z pomostami (zdjęcia wyżej), dlatego to właśnie na niej spędzałyśmy czas.

30 kwietnia 2013
            We wtorek zdecydowałyśmy się wybrać do Dubrovnika – miasta na koniuszku Chorwacji. Z Kupari kursują tam autobusy, jednak wprawione już w łapaniu stopa, zdecydowałyśmy się właśnie na tą formę podróży. ;) Zebrałyśmy się względnie wcześnie i ruszyłyśmy ku głównej drodze. Spotkałyśmy tam już jedną parę autostopowiczów, dlatego Malwina pomogła im ruszyć w drogę, po czym w czwórkę (od kiedy przyjechałyśmy na miejsce trzymałyśmy się z Patrycją i Asią) rozpoczęłyśmy łapanie stopa. Po krótkim czasie zatrzymałyśmy… Taksówkę! Kierowca zgodził się nas zawieźć na miejsce bez pobierania opłaty, ponieważ nie rozpoczął jeszcze pracy, a dopiero jechał na miejsce postojowe.
            Po chwili znalazłyśmy się przy jednej z bram Starego Miasta. Spacerkiem zwiedziłyśmy okolice. Obijając się o innych turystów, mogłyśmy poczuć, jakbyśmy cofnęły się w czasie. Stare Miasto jest naprawdę pełne uroku. 








Przy przystani zaskoczyła nas ogromna ilość stoisk zajmujących się sprzedażą biletów na rejsy statkiem wycieczkowym. Sprzedawcy przekrzykiwali się jeden przez drugiego. Można było skorzystać z wielu ofert: rejsu dookoła pobliskiej wyspy, wycieczki na pobliską plażę dostępną tylko od strony morza czy wycieczki studenckiej po kilku okolicznych wyspach. Zdecydowałyśmy się zrezygnować ze spaceru po murach miasta i kupiłyśmy bilety na rejs dookoła wyspy Lokrum za 75 kun (ok. 37,5 zł). Przez około 45 minut płynęłyśmy łodzią podziwiając nieziemskie widoki. 








Zgłodniałyśmy, dlatego zdecydowałyśmy się poszukać restauracji, gdzie mogłybyśmy spróbować lokalnej kuchni za rozsądną cenę. Jadąc w stronę Kupari, Malwina próbowała wypytać wiozących nas chłopaków o specyficzne dla kraju dania – nie byli jednak w stanie powiedzieć na ten temat nic konkretnego. Z przewodnika, którego pożyczyłam na chwilę od innych uczestniczek ASRu na plaży, również nie dało się niczego dowiedzieć. Wyczytałam w nim jedynie, że można tu spróbować ryb i win.
Wyszłyśmy za mury Starego Miasta i uliczkę dalej trafiłyśmy do Konoba Pjatanca. Konoba oznacza gospodę i jest bardzo popularnym miejscem na posiłek w Chorwacji. Usiadłyśmy na tarasie i zamówiłyśmy spaghetti z owocami morza (nie licząc Patrycji, która zamówiła sobie kurczaka z frytkami – mówiła, że dobry). Danie było smaczne, choć jak dla mnie za bardzo przeważały w nim ostrygi – w pewnym momencie wszystko, także makaron, był przesiąknięty tylko ich smakiem. Malwina i Asia nie narzekały.


Następnie po krótkim spacerze na Starym Mieście postanowiłyśmy wrócić na camping – planowałyśmy powrót na organizowanego przez ASR grilla. Nie wiedziałyśmy dokładnie którą uliczką mamy iść, więc szłyśmy po prostu w górę miasta, szukając dobrego miejsca na złapanie okazji. W końcu udało nam się dotrzeć do zatoczki autobusowej. Dobrze trafiłyśmy, bo po krótkiej chwili udało nam się zatrzymać samochód jadący do Kupari. Właściwie było to pierwsze auto, które zjawiło się na drodze po wyciągnięciu przez Malwinę tabliczki. ;)


Po powrocie na camping umyłyśmy się i poszłyśmy na imprezę. Początkowo nie chciało nam się jeść, dlatego usiadłyśmy na trawie i piłyśmy piwo. Szybko tego pożałowałyśmy, bo nagle zrobiła się ogromna kolejka do grilla. Stałyśmy w niej chyba ponad godzinę (może dwie?) – koszmarnie wolno się poruszała. Gdy w końcu dotarłyśmy do stołu, zobaczyłyśmy coś, co sprawiło, że straciłyśmy apetyt – dwóch z organizatorów opuściło tackę z jedzeniem na ziemię, po czym łopatkami zebrało mięso z piasku i wrzuciło je na grilla. Gdy powiedziałyśmy, że chcemy dostać porcję z innej tacki, nie chcieli się przyznać, do tego co zrobili i w zaparte twierdzili, że nam się przewidziało. Na szczęście będące tam organizatorki uwierzyły nam i udało nam się wywalczyć nienaruszone jedzenie… Musiałyśmy się jednak podzielić tackami, bo zabrakło ich dla wszystkich uczestników. A potem była impreza. ;)

środa, 29 maja 2013

AustoStop Race: dzień 2 - dotarcie do mety



28 kwietnia 2013
            Wstałyśmy w miarę wcześnie i zeszłyśmy na śniadanie. Miło było w końcu zjeść coś normalnego po poprzednim dniu opychania się byle czym - szwedzki stół prezentował się naprawdę imponująco i było w czym wybierać. Zdecydowałyśmy przejść przez miasto i udać się na trasę wylotową (zwłaszcza, że jadąc z Egipcjanką zauważyłyśmy, że rynek Leibnitz jest uroczy). Poprosiłyśmy recepcjonistę, aby wytłumaczył nam drogę – ten jednak wydrukował nam mapkę z Google, a po chwili doniósł nam też instrukcję drogi po polsku!
            Z gotową tablicą „Maribor” pod pachą wyszłyśmy z budynku. Szłyśmy, mile sobie gawędząc, kiedy nagle usłyszałyśmy, że ktoś nas woła. Okazało się, że spacerujący z psem mężczyzna za 20 minut będzie jechał na zakupy na granicę ze Słowenią. To był fart! Wprawdzie w drodze okazało się, że nie będzie to główna granica, lecz jedna z mniejszych, jednak po dłuższym czasie udało nam się stamtąd wyjechać dzięki pomocy pewnej pary w starym aucie. Większość ludzi przyjeżdżało tam tylko na zakupy i po chwili wracała w stronę Austrii, więc to prawdziwe szczęście, że akurat ta dwójka jechała wprost do Mariboru. 


            Wysadzili nas tuż przy skręcie na Zagrzeb, jednak nie było to zbyt dobre miejsce do łapania stopa. Samochody skupiały się bardziej na skręcie i przejechaniu na zielonym świetle niż na nas i naszej tabliczce. Bardziej uwagę na nas zwracali kierowcy jadący w drugą stronę, co nie było nam zupełnie potrzebne. ;) Dlatego cofnęłyśmy się kawałek i stanęłyśmy przy zatoczce.
W czasie, kiedy słyszmy udeptaną drużką niżej ulicy, Malwina zauważyła, że jeden samochód, który jechał w drugą stronę wrócił się po nas. Nie widząc nas, pojechał dalej. Okazało się jednak, że ponownie zawrócił i zatrzymał się obok nas przy zatoczce. W aucie siedziało trzech chłopaków wieku 17-25 lat, którzy wyglądali dość przerażająco. Sam fakt, że mieli czarne zęby… Zapytani, gdzie jadą, odpowiedzieli, że do Chorwacji. Super, my też. Zrezygnowałyśmy jednak z ich towarzystwa. Panowie z trudem odjechali dalej. Po chwili podeszła do nas kobieta mająca jakieś 45 lat. Nie wiem jak z opieką dentystyczną w Słowenii, ale i ona miała kiepskie uzębienie. Zapytała, czy długo stoimy, po czym poinformowała nas, że też chce złapać stopa i stanęła trochę dalej.
Naprawdę trudno było nam złapać w tym miejscu jakąkolwiek okazję – możliwe, że w tym miejscu przekroczyłyśmy te 50 minut, o których pisałam wcześniej. Kiedy w końcu zatrzymało się jedno auto – odjechało, widząc, że biegnie w jego kierunku wspomniana Słowenka. Potem zatrzymał się jeszcze jeden samochód, jednak starsza para po prostu na spokojnie chciała przejrzeć mapę. W końcu zatrzymał się pewien mężczyzna wyglądający na jakieś 50 lat. Zabrał nas, a po chwilowej konfrontacji, także i Słowenkę. Wysiadła przy jakimś zjeździe, my zaś trafiłyśmy na przejście graniczne z Chorwacją.
Po przejściu odprawy granicznej (Chorwacja nie jest jeszcze w Unii Europejskiej, więc trzeba pokazać swój paszport lub, w przypadku Polski, dowód tożsamości) zrobiłyśmy sobie chwilę przerwy na przygotowanie tabliczek. Zaszalałyśmy i stanęłyśmy nie tylko z kierunkiem „Zagrzeb”, ale i „Dubrovnik”. Najczęściej jednak mijały nas samochody załadowane rodzicami z dziećmi i bagażami. Jakiś czas później spotkaliśmy parę z ASR – pierwszy raz na naszej trasie. Para nie zrozumiała, że skoro byliśmy pierwsi, to nam należy się pierwszeństwo w łapaniu, dlatego stanęła kawałek od nas i wybiegała na drogę, wymachując flagą. Po chwili upomniał ich policjant.
Minęło trochę czasu, kiedy tuż przed nami zatrzymał się samochód. Jakie było moje zdziwienie, kiedy po stronie pasażera zauważyłam niebieską koszulkę ASRu. To był Bartek, mój kolega z licealnej klasy! ;) Na tylnym siedzeniu siedziała Paula, jego towarzyszka. Namówili kierowcę, żeby zabrał i naszą dwójkę pod Zagrzeb. Szybko upchałyśmy plecaki, usadowiłyśmy się na fotelu i ruszyliśmy w dalszą trasę. W tym samym czasie wcześniej spotkana przez nas para również zatrzymała samochód, także i im się udało.
Kiedy znaleźliśmy się przy bramkach wjazdowych do Zagrzebia, początkowo staliśmy tylko z tabliczką „Dubrovnik”, a Bartek dodatkowo z „Zadarem”, jednak żaden samochód nie chciał się zatrzymać. Wpadłam więc na pomysł zrobienia tabliczki na „Karlovac”. Nie wiem czy Malwina zdążyła przybrać odpowiednią pozę z tym napisem, a już zatrzymał się samochód. Za kierownicą siedział Serb, który zgodził się zabrać naszą czwórkę w dalszą drogę. Zaproponował nam dwie opcje: może wysadzić nas przy Karlovac, gdzie możemy jechać dalej autostradą przez środek kraju albo pod Rijeką, skąd możemy dotrzeć do Dubrovnika wybrzeżem. Chyba oczywiste jest, którą drogę wybraliśmy. ;)
Nie była to jednak aż tak piękna droga – Serb palił papierosa za papierosem i szaleńczo jeździł, utrzymując wysoką prędkość oraz ostro wpadając w zakręty. Dodam, że były to zawiłe drogi prowadzące w górę i w dół. Przez to, że siedziałam na środku tylnej kanapy, nie raz poczułam żołądek w gardle. Przed rozstaniem kierowca zaprosił nas do gospody na zimne napoje i kawę.
Nie wiem w jakiej miejscowości dokładnie wysiedliśmy – na pewno jednak minęliśmy wyspę Krk. Znaleźliśmy się przy jakimś większym zajeździe, zatoczce. Zrobiłam sobie chwilę odpoczynku, podobnie jak Bartek. Malwina łapała stopa z tabliczką „Split” na początku zjazdu, Paula zaś stała z kartką „please L” na jego końcu. Drogą nieczęsto coś jechało, właściwie samochody pojawiały się na niej falami. W końcu jednak udało nam się zatrzymać auto. Siedziały w nim dwie dziewczyny jadące do Zadaru. Pierwsza podbiegła do nich Paula, która nie spytała o to, czy możemy jechać wszyscy. Nie mieliśmy też ustalonej kolejności – wprawdzie oni zabrali nas spod granicy, ale odwdzięczyliśmy się im, zabierając ich spod Zagrzebia. W każdym bądź razie pojechali oni, a ja nie chce wnikać, pod wpływem której tabliczki auto się zatrzymało.
Mimo że tam zostałyśmy, wyszłyśmy na tym o niebo lepiej. Kiedy zostawili nas same, dołączyłam do Malwiny z tabliczką „Zadar”. Po krótkim czasie zatrzymało się obok nas starsze małżeństwo, pytając dokąd w końcu chcemy jechać. Okazało się, że jadą do Splitu! Była to najbardziej urocza para, jaką miałyśmy okazję spotkać. Okazali się Amerykanami, którzy obecnie mieszkają w Splicie i podróżują francuskim autem. Wracali akurat do domu z wycieczki na Krk. Trochę z nimi porozmawialiśmy, byli jak z amerykańskiego filmu. J Potem obie zasnęłyśmy ze zmęczenia. Dostaliśmy od nich również wizytówkę – Patrick był wykładowcą uniwersyteckim i opowiedział nam, że ma znajomości, dzięki którym mógłby nam załatwić pracę w branży turystycznej, wystarczy, że wyślemy do niego swoje CV. ;) Swoją drogą, dużo kierowców, którzy pytali nas, co studiujemy, wybuchało śmiechem po usłyszeniu odpowiedzi i pytało, czy są to nasze praktyki…
Amerykanie wysadzili nas przy bramkach wjazdowych do Splitu. Prowadziła tędy droga do Zagrzebia oraz Dubrovnika. Zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, po czym zajęłyśmy się łapaniem stopa. Nikt nie chciał się zatrzymać. Większość samochodów jechało go Zagrzebia. W końcu jednak jeden z samochodów stanął. Siedziało w nim dwóch chłopaków w wieku 25-30 lat. Wsiadanie do samochodu z dwoma mężczyznami w nocy (było wtedy chyba około 22:00 – w każdym bądź razie było już ciemno) wydaje się bardzo głupie, jednak po chwili zastanowienia zdecydowałyśmy się na tą podróż.
Wyciągnęłyśmy dezodorant i czujnie obserwowałyśmy drogę. Chłopaki wracali z meczu swojej ulubionej drużyny piłkarskiej. Okazało się, że są z Kupari, więc mogą zawieźć nas wprost na camping. Przeraziłyśmy się, kiedy zobaczyłyśmy, że nagle skręcamy, a znaki wskazują, że droga do Dubrovnika prowadzi prosto… Okazało się jednak, że jest to właściwa droga wybierana przez lokalnych mieszkańców. Chłopaki tylko dwa-trzy razy zatrzymali się, żeby zapalić papierosa lub skoczyć do sklepu. Bezpiecznie zawieźli nas pod samą bramę campingu. Proponowali nam też postój na zrobienie zdjęć widoków (były bowiem nieziemskie – ciemne morze i mnóstwo świateł wokół), jednak źle się czułam i byłyśmy zmęczone, dlatego chciałyśmy jak najszybciej znaleźć się już na mecie.
Byłyśmy strasznie szczęśliwe, mając świadomość, że udało nam się dotrzeć na miejsce w zaplanowanym czasie. Zostawiłyśmy dokumenty w recepcji i udałyśmy się do miejsca rejestracji ASR. Mamy 64 miejsce! Na ponad 500! Była to nasza pierwsza podróż autostopem, podczas której przejechałyśmy 1450 km w 39h i 22 min (wliczając w to nocleg)!
Dostałyśmy dyplomy i gratulacje od znajdujących się tam osób. Jeden z chłopaków zareagował nawet zbyt entuzjastycznie, prawie łamiąc mi dłoń, przybijając żółwika. ^^ Potem zdecydowałyśmy się zadzwonić do Patrycji – naszej koleżanki z roku, która wspólnie z Asią (również z naszego roku) też brały udział w zabawie. Dotarły na miejsce przed nami, jako 34. Rozbiłyśmy namiot koło ich (trochę to trwało) i poszłyśmy spać. 

poniedziałek, 27 maja 2013

AutoStop Race: dzień 1

Równo miesiąc od tego, kiedy to się wydarzyło, rozpoczynam relację z naszej przygody na AUTOSTOP RACE. Dla tych, którzy nie wiedzą - jest to autostopowy wyścig studentów organizowany przez wrocławski Uniwersytet Ekonomiczny. Zarejestrowane pary (jest ich ponad 500) muszą jak najszybciej dostać się do ustalonego miejsca, jadąc jedynie stopem. W tym roku metą był Dubrovnik, a właściwie miasteczko pod nim - Kupari. Dosyć spontanicznie wybrałam się tam razem z koleżanką z roku, Malwiną. Do celu dotarłyśmy po 39 h i 22 min, jadąc czternastoma samochodami. Przygoda na całe życie!




27 kwietnia 2013
            Chwilę po godzinie 7:00 pojawiłyśmy się przed budynkiem Akademiku Uniwersytetu Ekonomicznego. Mimo wczesnej pory, już było głośno. ;) Grała muzyka, a spiker motywował do rywalizacji przeróżnymi konkursami. Spotkałyśmy też żabo-zupę – maskotkę jednego ze sponsorów imprezy, firmy Profi. Na ich stoisku można było otrzymać za jeden uśmiech koncentrat barszczu lub „worek” innej gotowej zupy. Najdłuższa kolejka stała jednak do uruchomionego później stanowiska firmy Starbucks, gdzie można było się napić kawy. Ci, którzy kawy nie lubią (w tym ja) mogli poczęstować się puszką Red Bulla.
            Podeszłyśmy do jednego z punktów rejestracji. Po podaniu numeru startowego (oczywiście, musiałyśmy go zapomnieć :D) i pokazaniu legitymacji studenckich dostałyśmy pakiet startowy. W niebieskiej reklamówce znalazłyśmy: dwie koszulki w zamawianych przez nas rozmiarach, nalepki z numerem startowym, kilka „wlepek” z logiem ASRu, konturową mapę interesującej nas części Europy, mapę Chorwacji z informacją turystyczną po Polsku, a także kilka produktów od sponsorów: koncentrat barszczu i gotową grochówkę oraz długopis od firmy Profi, dwa dania błyskawiczne od Vifona, dwa napoje energetyczne od OSHEE, dwa mini dezodoranty (damski Rexony i męski Axe) od Unilever, dwa mini opakowania gum do żucia (takie, jak dają w restauracji – dwie gumy zawinięte w sreberko) od Airwaves, dwie saszetki kawy kolumbijskiej od Sturbucks oraz trzy smakowe prezerwatywy od Skins. 
            Po zrobieniu grupowego zdjęcia z okna Akademika wszyscy razem odliczyliśmy: „10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, A, S, R!” i wystartowaliśmy. Minęła już 9:30, kiedy udałyśmy się na ul. Ślężną. Tuż za bramą kampusu UE spotkaliśmy osoby, które od razu pakowały się do samochodów znajomych, tramwaje były pełne niebieskich koszulek… Miałyśmy sporo szczęścia, bo po krótkim czasie stania przy głównej drodze udało nam się złapać samochód, który jechał od razu do Cieszyna!
            Niestety, razem z Malwiną nie notowałyśmy dokładnych godzin, kiedy i gdzie nas kto wysadził – zwyczajnie nie było na to czasu. Kiedy wysiadałyśmy z auta, od razu myślałyśmy, gdzie powinnyśmy się ustawić, wyciągałyśmy tabliczki i czekałyśmy. Często zagadane nawet nie zauważałyśmy, że ktoś się zatrzymał, dlatego nawet nie wiemy ile czasu spędzałyśmy na czekaniu. Czas leciał szybko, zwłaszcza że naprawdę miło go spędzałyśmy – rywalizacje odstawiłyśmy na bok. Wydaję mi się jednak, że czas łapania stopa do Dubrovnika nigdy nie przekroczył 50 minut i tego się trzymajmy. ;)


            Kierowca pierwszego złapanego samochodu podwiózł nas pod samą granicę. Wysiadłyśmy na postoju dla ciężarówek pewne, że zaraz któryś tir będzie jechał w odpowiadającą nam stronę. Nikt nie chciał nas zabrać. Jeden z ciężarowców wahał się z decyzją, bał się jednak policji – miał obok siebie siedzenie tylko dla jednej osoby. A był Chorwatem wracającym do kraju! Niestety, nie zdecydował się.
            Po jakimś czasie zatrzymał się pewien Czech, który jechał do Pragi autostradą mijającą Brno. Powiedział, że zawiezie nas w takie miejsce, gdzie będziemy mogły łapać stopa w kierunku Wiednia. Przez całą drogę próbował się z nami porozumieć w swoim języku, co chwila upewniając się, czy go rozumiemy, mówiąc: „hapisz?”. Ja nie hapiłam wcale, Malwina starała się podtrzymać rozmowę, co jakiś czas wtrącając: „nie rozumiem” albo starając się co nieco odpowiedzieć. Często włączał głośniej muzykę i… sapał w jej rytm. Nie mogłyśmy się opanować ze śmiechu… Patrzyłam w szybę i starałam się nie myśleć o tym, co się w tym aucie dzieje. :D
            Czech wysadził nas przy zjeździe z autostrady. Niestety, przy złym, dlatego musiałyśmy przejść kawałek do kolejnego... Za znakiem informującym o końcu autostrady spotkałyśmy inną parę autostopowiczów – nie byli oni jednak z ASR. Pierwszym autem, jakie wspólnie zatrzymaliśmy, była policja, która kazała nam przenieść się w inne miejsce. Mieliśmy przejść zakręt bez pobocza i wejść na drogę szybkiego ruchu, która przebiegała nad autostradą. Spytałam się, czy nie mogliby nas ten kawałek podwieźć, ale nie zgodzili się, dlatego ruszyliśmy pieszo. Tam spotkaliśmy kolejną parę spoza ASR. Nasi nowi znajomi wybrali kolejkę miejską znajdująca się niedaleko, my zaś ruszyłyśmy poboczem dalej. Długo czekałyśmy aż ktoś się zatrzyma.  
W końcu zabrał nas stamtąd Czech w wieku 30 lat, który biegle mówił po angielsku. Powiedział nam, że sam kiedyś podróżował w ten sposób i zna dobre miejsce na łapanie stopa. Zawiózł nas w okolice Miculov, które nie wiem czy ochrzciłabym tym samym mianem, co on. ;) Kolejny raz pierwszym samochodem, który się zatrzymał, była policja. Jeden z nich poprosił nas o dokumenty tożsamości. Mandat?! Przecież tu można stać! Okazało się, że to „zwykła” kontrola. Spisali nasze dane, po czym podali je do centrali. Nie złapali nas na przemycaniu narkotyków, nie mieli też dowodów na to, że kogoś zamordowałyśmy, więc zostawili nas w spokoju. Straciłyśmy przez nich trochę czasu, w dodatku nie chcieli nas podwieźć, tłumacząc się, że pewnie zdyskwalifikowaliby nas za niewłaściwy transport. Czekając na stopa, spotkała nas (a właściwie mnie) kolejna nieciekawa sytuacja. Jadący obok nas samochodem chłopaki rzucili we mnie i w nasze plecaki papierosem.
Jakiś czas potem zatrzymała się jadąca do Austrii kobieta. Mówiła, że zabrała nas, ponieważ jej córki też jeżdżą stopem i wyobraża sobie, co nasze mamy teraz przeżywają. ;) Wysadziła nas na początku miasteczka Wetzelsdorf. Tam po dłuższym czasie zatrzymali się Giuseppe i Dalila – najlepsza para, z którą mieliśmy okazje jechać.

 zdjęcie zrobione przez Malwinę

Włosi zmierzali w kierunku Wiednia. Wracali ze spontanicznej wycieczki do Brna – mieli jechać zupełnie gdzie indziej, ale trafili właśnie tam. Przez całą drogę rozmawialiśmy, śpiewaliśmy i uczyliśmy się wzajemnie słówek naszego rodzimego języka (Giuseppe mówiący: „cudowne, zrób zdjęcie!” był niezwykle zabawny). Obydwoje mieli zarażający śmiech. W pewnym momencie Giuseppe zrobił poważną minę i powiedział: „dziewczyny, mam dla was złą wiadomość. Jesteśmy psychopatami. Zaraz was zabijemy”. Na szczęście dotarłyśmy do celu… Ale wcale nie do Wiednia! Włosi specjalnie dla nas zmienili trasę powrotu do domu i pojechali przez Graz. Dzięki nim już pod koniec dnia byłyśmy blisko granicy ze Słowenią.
Zaczynało się robić ciemno, kiedy wysiadłyśmy z samochodu na początku miasta. W pobliżu nie było ani jednej żywej duszy. Ok, była jedna, którą Malwina spytała o tani nocleg w tej okolicy – zdecydowałyśmy się bowiem nie ryzykować łapaniem stopa w nocy na autostradzie. Weszłyśmy do knajpki naprzeciwko, gdzie widniał napis „rooms”, jednak towarzystwo tam siedzące odstraszało widokiem. W dodatku kobieta tam pracująca nie rozumiała angielskiego. Szłyśmy w stronę miasta z tabliczką „Maribor”, kiedy na stacji benzynowej obok nas zatrzymało się jedno auto. Malwina podbiegła do tankującego benzynę chłopaka. DJ (w bagażniku miał konsolę, na której, jak się potem okazało, grał w jednym z klubów) zgodził się specjalnie pojechać z nami do Leibnitz - bliżej granicy ze Słowenią. Całą drogę mówiłyśmy mu, że jest naszym aniołem. Bo był – wywiózł nas z miasta, w którym straciłyśmy orientację.
Był też aniołem, bo wysadził nas w raju. Centrum handlowe! McDonald’s! Nie ma nic weselszego niż trafienie do fast fooda po całym dniu niejedzenia. ;) Zamówiłyśmy sobie zestawy, a potem jadłyśmy je, licytując się, która pierwsza go zwróci – nie ma to jak udawany kurczak w pustym żołądku. W między czasie zaczepiłyśmy kelnerkę, aby dowiedzieć się o drogę na Maribor lub tani nocleg w okolicy. Okazało się, że pracownica jest właśnie z tego miasta, jednak do domu wraca wraz z czterema innymi osobami, więc samochód jest pełny. Dała nam jednak namiary na hostel.
Wyszłyśmy z restauracji i zatrzymałyśmy jadący w naszym kierunku samochód.  Poprosiłyśmy kierującą nim Egipcjankę, aby zawiozła nas pod zapisany adres. Okazało się, że jest to drugi koniec miasta. I nie jest to hostel, tylko hotel - Jufa. Recepcjonista zażyczył sobie 80 euro za pokój ze śniadaniem w cenie. Próbowałam spytać o pokój bez śniadania, ale co zrobić… Zapłaciłyśmy. Zszokowane ilością pieniędzy jakie przed chwilą straciłyśmy, udałyśmy się do pokoju. Po otwarciu drzwi czekało nas jeszcze większe zdziwienie. W pokoju stały męskie lakierki, otwarta walizka na szafce i różowa kobieca pidżama na łóżku. Malwina pobiegła do recepcjonisty, a ja zdecydowałam się zostać z rzeczami na korytarzu. Dostałyśmy inny pokój, tym razem pusty. ;) W pokoju z łazienką wisiały świeże ręczniki, a na stole leżały cukierki. Dwa pojedyncze łóżka były zasłane pościelą. Naprawdę miło było się w nich położyć po pierwszym dniu podróży…

 

Niestety, nie mam w ogóle zdjęć z dni, kiedy jechałyśmy na stopa. Dlatego najpierw zasypię Was tekstem, żeby potem zasypać Was zdjęciami z Chorwacji. :)